Na początku naszej drogi w Szensztacie, kiedy byliśmy na naszych pierwszych rekolekcjach w Kokoszycach, zakupiliśmy taką małą kapliczkę, jak na zdjęciu w ilustracji artykułu. Wielu z Was posiada taką kapliczkę w Sanktuarium domowym jako znak łączności z Prasanktuarium. Może jest mniejsza lub większa, ale są one kształtem zbliżone do tej, w którym wszystko się zaczęło. Niepozorne dzieło, które urosło do rozmiarów międzynarodowego Ruchu. Zadam Wam pytanie o to, czym różni się to ze zdjęcia od tych, które posiadacie w domach.  

            Różnica jest istotna. Mianowicie nasza Kapliczka miała mały wypadek. Nie wiemy jakim cudem spadła nam z komody, która stoi pod krzyżem i obrazem MTA. Właśnie krzyż jest tą różnicą, a właściwie jego brak w gipsowej figurce. Długi czas zastanawialiśmy się nad tym, czy ją wymienić. Koniec końców wylądowała na płaskim kamieniu symbolizującym skałę Aktów Założycielskich i ich ewangeliczny charakter, a mały kamień jest naszym wkładem w rozwój Dzieła, naszym przeżywanym tu i teraz. Ten zaktualizowany pragmatycznie Akt staje się początkiem nowego wielkiego narodu, dla którego stajemy się Abrahamami. O byciu Abrahamami mówi również o. Kentenich w Aktach Założycielskich. Na czuwaniu jubileuszowym Ojciec z Chile mówił wyraźnie o konieczności takiej aktualizacji. Nie chodzi o zmianę fundamentów, ale o jego przeżywanie, “przeżuwanie” i przetwarzanie w życiodajny zaczyn, mający moc przemienić moje i Twoje serce na serce podobne do Serc Jezusa i Maryi właśnie tam, gdzie jesteśmy, w okolicznościach tych, a nie innych, wybranych dla nas jako żyzna gleba konieczna do obfitego owocowania. Dla jednych będzie to zacisze niziny pełne słonecznych promieni, a dla innych skaliste zbocze pełne kamieni, ale również z glebą właściwą dla wydania plonu.  

            Krzyż, którego brakuje nam na tej kapliczce powiedział nam jedno: “nie ma miłości bez ofiary ani ofiary bez miłości” – tekst zasłyszałem gdzieś i właściwie on nam wyjaśnił wiele. Można sparafrazować to zdanie: nie ma miłości bez krzyża ani krzyża bez miłości. Wszystko, czego doświadczamy bez odniesienia do Boga staje się jedynie nieznośną udręką lub szambem, w które wpadliśmy, bez możliwości wyjścia, nie mówiąc o rozwoju w nas cech charakteru, których ta sytuacja wymaga, a w które nasz dobry Ojciec nas wyposażył. On ma przedziwny sposób wydobywania z nas naszej pełni człowieczeństwa, którą On chce, abyśmy żyli. Tak jak ziemię trzeba zruszyć, aby wydobyć skarb w niej ukryty, tak i nas, nasz dobry Ojciec czasami musi przekopać, aby pokazać nam, że właśnie to, czego potrzebujemy w tej trudnej sytuacji, On właśnie w nas ukrył na tę okazję. Dzięki tej Łasce możemy zobaczyć, że każdy czas i miejsce jest właściwym i wybranym środowiskiem dla nas, wybranym z miłości. 

            Dobrze. Co ma jednak nasza kapliczka do chatki sympatycznego misia z bajki? Ja bym to określił jednym słowem: marzenia i wyobrażenia. Ktoś spyta: czy jest coś złego w marzeniach? Nie. Dzieci dzięki bajkom rozwijają swoją wyobraźnie, która jest niezbędna do samodzielnej zabawy i wspólnego spędzania czasu z rówieśnikami. My dorośli, również dzięki wyobraźni jesteśmy w stanie planować, współczuć, służyć innym, tworzyć. Efekt współpracy wyobraźni z rozumem racjonalnym daje zaskakującą zdolność, którą nazwę kreatywnością. Mamy swoje marzenia i dotykają ona każdą dziedzinę życia: wymarzony dom, wymarzona żona, wymarzone dzieci, wymarzone auto, wymarzona praca, wymarzona figura, wymarzone zdrowie, wspólnota i teściowie. Full serwis w wymarzonym świecie, gdzie wszystko się układa. Jednak, ile ten stan idealny ma coś wspólnego z rzeczywistością, wiemy sami. Podobne projekcje naszej wyobraźni przerzucamy również na życie wiary. Obraz Boga jaki ukształtował się w naszych głowach, sercach i emocjach ma na to bardzo duży wpływ. Tutaj mogą być skrajne obrazy Jego osoby: od tyrana, wyobcowanej osoby, beznamiętnego bytu, po niedowidzącego i głuchego dziadziusia, gdzieś na chmurze, bez okularów i aparatu słuchowego. Ale, czy On chce, byśmy czcili taki Jego obraz, który nie ma nic wspólnego z Jego osobą, a raczej jest Jego obrazą? Matka Boża wie, że nosimy takie obrazki w sobie i Ona chce nam pomóc dojść do spotkania z Nim, a nawet więcej, doprowadzić do zażyłej intymności, o której wspominałem w poprzednim artykule. Ona Go zna twarzą w twarz, nie tak jak Mojżesz, ale o wiele, wiele, wiele razy głębiej. W Nim jest Jej wszystko. Nikt z ludzi nie zna Jego serca, tak jak Ona. Nikt. MTA chce nas doprowadzić do takiego poznania. 

            Jednym z marzeń jakie mamy, to życie pełne sukcesów, bez zmartwień, w pełni zdrowia do późnej starości i najlepiej później wniebowzięcie i życie bez poczucia straty. Taki bezwysiłkowy bieg maratoński. Nazywają takie marzenie o Bogu ewangelią sukcesu. Pytanie musimy sobie postawić jedno, czy warto takich marzeń się trzymać jak pochodni. To trochę taka ściema, mówiąc językiem potocznym. Taka, trochę prawda o Bogu. On pragnie naszego szczęścia i obficie chce nam błogosławić. Jednak droga do szczęścia mającego się nie kończyć, bo wybiegać w wieczność, jaką ma nam do zaoferowania jest czasami zupełnie odmienna i daleka od naszych wyobrażeń. Czy można oczekiwać, że ten najczulszy Ojciec będzie nas wychowywał bezstresowo? Czy możemy przypuszczać, że będzie usuwał spod naszych nóg przeszkody, nawet te najmniejsze ziarenka piasku, zamiast uczyć nas, jak je pokonywać z pomocą jego łaski, nawet przy ogromnym wysiłku własnym? Często oczekujemy braku krzyża. W tym widzimy szczęście: brak cierpienia, przeciwności, trudu. Utopia. Czy taki wzór postępowania zobaczymy we wzorze życia, jaki dał nam Pan Jezus? Czy takie beztroskie życie prowadziła Maryja? Nie. Jeżeli mamy naśladować Ich, to mamy prawo i obowiązek oczekiwać na doświadczenia, które pomogą nam umacniać, pogłębiać, zakorzeniać, jednoczyć nas na niewyobrażalnym przez nas wcześniej poziomie z Sercami Jezusa i Maryi. Porównując te doświadczenia do potraw, to te doświadczenia można powiedzieć, że drażnią nasze podniebienia duchowe. Nasz wyszukany smak zaprawiony zapatrzeniem w siebie i w swoje potrzeby, każe nam odsuwać takie potrawy, unikać. Kiedy Pan daje nam do zjedzenia taką silną strawę, zachowujemy się jak małe dzieci, patrzymy pod stół, albo w sufit deklarując, że nie mogę, ale…. duża łyżka kuchenna miodku jeszcze nikogo przecież nie zabiła. My, Kubusie Puchate. We wcześniejszym artykule wspominałem, że życie składać się będzie z łask pocieszających i oczyszczających. Te ostatnie są tymi, których staramy się unikać, bo są trudne. Mamy taki pierwszy odruch. One naruszają naszą strefę komfortu. Nie rzucamy się na nie jak szczerbaty na suchary z pasją i zaangażowaniem. Wymagają namysłu, aby je zaakceptować i uznać jako dar Jego miłości.  

            Wszystkie te okazje współpracy z łaską mogą zaowocować nie tylko w naszym w “prywatnym” życiu, bo oddaliśmy się bezpowrotnie i nieodwołalnie Maryi, ale wydadzą one z pewnością obfity plon w życiu całej naszej Rodziny Szensztackiej. Nie należymy do siebie. Poświęciliśmy się MTA! Czy nie ożywia nas to jedno pragnienie, by przeżywać wszystko z Maryją, dla Niej, będąc w Niej ukrytym? Bycie narzędziem w Jej ręku nie oznacza realizacji tylko wielkich dzieł misyjnych, ale bycie do Jej dyspozycji w tu i teraz. Wspomniane wielkie dzieła wymagają obmodlenia i ofiary ze wszystkiego, postu, podnoszonych – z miłości do MTA – kapci naszych dzieci, czy też szykowania po raz tysięczny obiadu lub przebaczania z serca naszym winowajcom mocą łaski. Czy kapitał łask z naszych małych i większych ofiar nie oddaliśmy do Jej dyspozycji? Czy to nie jest naszym nieustannym i możliwym w codzienności sposobem udowadniania Jej naszej miłości, naszą stałą posługą? W tej perspektywie każdy Członek naszego Ruchu staje się życiodajnym zaczynem, nie-zwyczajnym człowiekiem, ale współpracownikiem Maryi. Zobaczcie, że chatka Puchatka nie ma nam wiele do zaoferowania poza zaspokojeniem potrzeb ciała. Kusi nas ta wizja. Natura jednak mówi nam, że stworzeni jesteśmy do głębi życia nadprzyrodzonego. Duch Święty pozwala nam zobaczyć nasze życie i czyny w wiecznej perspektywie oraz składać wiele małych i większych ofiar do stągwi MTA. Takie życie wymaga refleksyjnego patrzenia na wszystko, aby coraz więcej i gorliwiej pełnić posługę dla Maryi, ale również, by pełnić ją z coraz to większą miłością. Te małe karteczki składane do stągwi to nasze listy miłosne pisane naszym życiem. Wypełniajmy je po brzegi tysiącami ofiar i zawoźmy je do naszych Sanktuariów. Ta praktyka ofiar do kapitału łask MTA była u zarania naszej Rodziny i od wierności tej praktyce i pracy nad sobą, której wymaga, zależy płodność naszej Rodziny. Wszystko, tj.  losy Ruchu Szensztackiego, leżą nie tylko w rękach Ojców i Sióstr, ale zależą również od tego, czy nasze ręce będą wypełnione naręczami kwiatów naszych czynów, którymi obsypiemy naszą Królową. Niech to będzie nie tylko naszym marzeniem, ale planem na każdy dzień, który będziemy w sposób świadomy realizować i weryfikować każdego wieczoru, kiedy nasza głowa będzie spoczywać na Jej kolanach. Jeżeli ich sami nie możemy zawieźć, to oddajmy je naszym Siostrom na spotkaniach, a One złożą je u stóp Maryi. Nie ma miłości bez ofiary ani ofiary bez miłości. 

Aneta i Mariusz Borkowscy

Członkowie Ligi Rodzin Archidiecezji Katowickiej